Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

swieta

8/09/2015

Opowiedanie #9 - "Bo nic nie pozostało" cz. 4

Drodzy czytelnicy,
przedostatnia część opowiadania. Już wkrótce wszystko się rozstrzygnie. Zapraszam do czytania!

Poprzednie części:
"Bo nic nie pozostało" cz.1
"Bo nic nie pozostało" cz.2
"Bo nic nie pozostało" cz.3

Bo nic nie pozostało cz. 4



Młody nie odrywał wzroku od fotografii w ramce. Milczał, ale widać było, że chce to z siebie wyrzucić. Zbierał po prostu siły.
- Poznaliśmy się rok temu - zaczął wreszcie. - Wiesz, na początku była jakaś dziwna. Widać było, że chce się do mnie zbliżyć, ale nie robiła tego. Gdyby nie to, że cholernie mi się podobała, to dałbym spokój. Dopiero po kilku spotkaniach otworzyła się na tyle, że to było ciekawe. Nie sądziłem, że tyle z tego będzie… - znów zawiesił głos, Stevens nie wtrącał się. - Zakochałem się… jak idiota, jak szczeniak. Kurwa, życie bym za nią oddał. Było nam dobrze aż nagle zaczęło się pierdolić. Nie będę ci mówił o szczegółach, po prostu się zjebało i ja się zjebałem. Kiedy mnie zostawiła postanowiłem zemścić się na całym świecie, a przede wszystkim na sobie. Chciałem zrobić sobie krzywdę. Jak największą, jak najszybciej. Wyjechałem z domu. Poszedłem w miasto, kurwa… Nigdy nawet nie ciągnęło mnie do alkoholu, a po rozstaniu wypiłem w chuj. Narkotyków nie widziałem wcześniej, a wciągałem i jarałem co się dało. Dupy? Zawsze i to nie bardzo mnie obchodziło kim one są. Zawsze nocowałem u nich i jeszcze przed świtem spierdalałem. Nie pamiętam nawet połowy z nich, nie wiem jak wyglądały, jak miały na imię. Bójki? Chętnie. Im było ich więcej, tym lepiej. Budziłem się gdzieś w zaułku z obitym ryjem, skopanymi żebrami. Piękne uczucie dla człowieka, który ma życie w dupie.
- Nie wyglądasz na takiego gościa - rzucił Stevens.
- Bo taki nie jestem i nie byłem. To przez to, że zawalił mi się świat. Wiesz kurwa jakie ja miałem plany… Niczego by jej nie zabrakło… Pewnego razu postanowiłem, że zbiorę się w sobie i z nią pogadam. Może zmieniła zdanie. Zachowywałem się normalnie przez jakiś czas żeby opuchlizna z mordy zeszła. Najpierw napisałem list, ale nie doczekałem się odpowiedz, więc wybrałem się do niej. Okazało się, że poczta zjebała i list nie dotarł. Dowiedziałem się tyle, że po wyjściu od niej pojechałem prosto do mieszkania. Wziąłem jakiś pasek, zawiązałem go na drążku do ćwiczeń i wsadziłem łeb w pętle.
- Czemu teraz z tobą rozmawiam?
- Bo wtedy pomyślałem, że można zginąć przydając się do czegoś. Śmierć to śmierć, nie ważne w jaki sposób się to odbywa. Kiedy dowiedziałem się, że w tym mieście jest taka sytuacja to od razu ruszyłem w drogę.
- Nie potrzebnie, bo rozwiązujemy oddział - dowódca odstawił szklankę i wstał.
- Dobrze, mi nie zależy na wsparciu oddziału. Ja chcę skopać dupy tym palantom i to wszystko.
- Uważasz, że dasz radę zrobić to sam?
- Nie, pewnie zginę przy pierwszej próbie. Pewnie będą mnie torturować zanim nie zabiją, ale kto by się przejmował takimi pierdołami.
- Tego ci nie mogę zabronić. Rób jak uważasz, młody człowieku.
- Stevens, powiedz mi dlaczego chcesz teraz rozwiązać oddział. Przecież od dawna wiedziałeś, że nic z tym nie zrobicie, a ginąć będziecie.
- Ci faceci myśleli tak jak ty, ale zauważyłem, że ostatnio coś im się zmieniło. W teorii nikt z nich nie boi się śmierci, ale jeśli jednego dnia ginie twój brat i siedmiu najlepszych kumpli to zaczynasz się bać, a jeśli jest tak co wieczór to zaczynasz srać w gacie ze strachu i oni teraz nie są w stanie wygrać. Będą się bali śmierci i przez to nie zaryzykują, a żeby pokonać Pinta i jego mafię trzeba ryzykować.
- Rozumiem - pokiwał głową. - Dzięki za odwiedziny.
Stevens skierował się w stronę drzwi, ale kiedy złapał za klamkę zatrzymał się na chwilę. Po tej krótkiej sekundzie odwrócił się i powiedział z błyskiem w oku:
- Przyjdź w południe na komendę. Pogadamy, może coś się wymyśli - i wyszedł.

Stevens siedział za swoim biurkiem i palił cygaro. Siwy już mężczyzna nie stracił nic z młodzieńczej werwy. Zarzucił nogi na biurko i czekał w spokoju. Pierwszy zjawił się Ying.
- Co to za pilna sprawa, szefie? - zapytał prosto z drzwi.
- Usiądź, napij się - Stevens wlał mu szklankę whisky. - Poczekamy na resztę. Nie będę mówił tyle razy.
- Dobra, ale ile trzeba będzie na… - Kirk wpadł do pokoju jeszcze się zataczając - nich czekać…
- Lej, potem mów - usiadł ciężko na fotelu.
- Mecząca noc? Zaraz się wszystkiego dowiecie.
- Stevens, ja jeszcze piętnaście minut temu wygrywałem zawody w piciu…
- To akurat widać - dociął Ying.
Drzwi otworzyły się ponownie i uśmiechem przywitał się czarnoskóry były bokser Woods. Miał jeszcze bandaż na żebrach, ale nie było po nim widać cierpienia.
- Są już wszyscy - Ying stuknął w szklankę Stevensa. - Zaczynaj.
- To nie są wszyscy, ale to właśnie z wami chciałem pogadać.
- Jak to nie wszyscy? - zdziwił się Woods.
- Pamiętacie tego chłopaka, który wszedł tutaj i powiedział, że sam się zajmie problemem?
- Taa, miałem mu zajebać - Kirk mruknął znad szklanki.
- Rozmawiałem z nim, opowiedział mi swoją historię i dał do myślenia. Woods, masz rodzinę, kogoś bliskiego?
- Nie, żona odeszła. Dzieci mnie nienawidzą. Nie rozmawiałem z nimi z 10 lat i nie mam zamiaru.
- A ty, Kirk?
- Przecież wiesz, że nie.
- Ying?
- Miałem w Korei, tutaj nie mam.
- Właśnie Marcus pokazał mi to, że w życiu trzeba mieć dla kogo uważać. My nie mamy nikogo takiego, ale i tak ostatnio zachowujemy się jak cioty. Skupiliśmy się na ratowaniu kolegów zamiast na walce i przegraliśmy. Wiem, że to co mówię jest brutalne, ale założeniem tego oddziału była brutalność. Każdy z nas miał być indywidualistą, a my staliśmy się ekipą, w której odpowiadamy jedno za drugiego. Straciliśmy przez to wielu ludzi, najlepszych. Ten chłopak stracił sens życia, tak jak my, ale powiedział, że nie obchodzi go to co zrobimy my. Chce iść do Pinta i go zajebać.
- Ten gówniarz? - zaśmiał się Woods.
- Powiedziałeś mu, że to śmierć?
- Powiedziałem. Przyjął to do wiadomości, ale nie zmieniło to jego decyzji.
- Gość ma coś z głową - skrzywił się Ying.
- Tak jak każdy z nas. Tylko, że on mam jaja żeby zrobić to co trzeba.
- Pierdolisz… - Kirk wlał sobie kolejną szklankę.
- Marcus przyjdzie tutaj za piętnaście minut. Nie będę was zmuszał do czegokolwiek, ale ja idę z tym chłopakiem.
Po kwadransie milczenia i picia w ciszy drzwi skrzypnęły i do pokoju wszedł Marcus. Ponownie jego oczy nie wyrażały żadnych emocji.
- Jestem - oparł się o ścianę obok Kirka jakby chcąc go sprowokować. - Tak jak chciałeś.
- Wiem, że chcesz uderzyć w samo centrum, czyli w Pinta. Nie mamy nic przeciwko temu, ale jakby nie było, jesteśmy policjantami w tym przeklęty mieście. Chciałem wiedzieć jak chcesz się za to zabrać. Siadaj i mów.
- Nie mam jakiegoś skomplikowanego planu - zaczął spokojnie. - Po prostu wkradnę się do jego domu i go zabiję.
- Wkradniesz się?! - roześmiał się Kirk. - Widziałeś kiedyś taką fortecę?
- Kirk ma rację - Stevens pokręcił głową. - Nie da się tam tak po prostu wejść. Jeśli nie zrobisz się niewidzialny to zabiją cię już pierwsi strażnicy.
- To co proponujecie?
- No właśnie, bo ja też się nad tym zastanawiałem kiedyś - zaczął Ying.
Woods rzucił na biurko mapę posiadłości Pinta, wszyscy nachylili się nad nią i prowadzili ożywioną dyskusję. Momentami grozili sobie nawet przysłowiowym wpierdolem, ale wszystko rozchodziło się kiedy ktoś wpadał na lepszy pomysł zdobycia twierdzy. Stevens zbliżył się do Marcusa i klepnął go w plecy z wiele mówiącym uśmiechem.

 Kamil Bednarek

Czytajcie "Przywróconego" (Goneta.net/Przywrócony_Świt_Zmierzchu)

8/02/2015

Życie boli #2



Dzisiaj będzie całkiem krótko, bo będziemy rozmawiać o moim życiu, czyli tak naprawdę o niczym ważnym. Opowiem Wam kilka historii z ostatnich kilku tygodni, które potwierdzą tezę, że nie mam w życiu szczęścia.

Zdarzyło mi się jechać ostatnio pociągiem. Niby nic ciekawego, ale pomyślałem, że kupię bilet dzień wcześniej to potem będę mógł dłużej pospać i nie martwić się o to czy wszystko będzie sprawne. Podchodzę do kasy na dworcu Łódź Kaliska i mówię:
- Dzień dobry, poproszę bilet ulgowy na pociąg tego i tego dnia o tej i o tej godzinie do Warszawy.
- Słucham?
No odpowiedziała taka zaskoczona, że aż się cofnąłem żeby sprawdzić czy w dobrej kasie stanąłem. Zupełnie mnie zbiła z tropu, więc zamotany mówię:
- No bilet, ulgowy, do Warszawy na jutro chciałem…
- Aaa, no to co pan nie mówi!
Zacząłem rzucać wewnętrznymi „kurwami” ale na zewnątrz nic po sobie nie dałem poznać, niech sobie nie myśli, że ma przewagę. Po serii pytań o informacje, które już podałem, sześciu konsultacjach z kierowniczką Bożenką „bo coś nie działa”, dolaniu sobie do szklanki gorącej wody, bo akurat się zagotowała, pani odwraca się w kierunku szyby i z uśmiechem na ustach mówi:
- Proszę przyjść jutro przed odjazdem, bo system nam się zepsuł i teraz panu tego biletu nie sprzedam.
(To po jaki chuj ja tutaj stoję od dziesięciu minut! Nie można było jakiejś karteczki wywiesić, że nie działa!)
- No dobrze, dziękuję… - wyszedłem z tego dworca jak najszybciej, ale ciąg pechowych zdarzeń dopiero miał się rozpocząć.
Następnego dnia system działał, bilet kupiłem, ale masakrycznie lał deszcz. Parasolki czy płaszcze przeciwdeszczowe nie pomagały. Chyba tylko założenie na siebie wielkiej prezerwatywy mogłoby pomóc, ale na szczęście nikt na taki pomysł nie wpadł, a w Łodzi nie takie rzeczy można zobaczyć. Ale mniejsza z tym. Jest kilka minut przed odjazdem, przestało padać! No super! Nie zmoknę!
Stoję na peronie i widzę, że delikatnie kropi, ale pociąg ma być za dwie minuty, więc nie zdąży się rozpadać…
- Uwaga pasażerowie, pociąg relacji Wrocław - Warszawa (czyli oczywiście ten, którym miałem jechać) wjedzie na peron opóźniony o pięć minut…
Nie no, przez siedem minut się nie rozpada przecież! Stoję jeszcze chwilę, kropi coraz mocniej, ale widać już światła pociągu. Wyszedłem z pod wiaty i stanąłem bliżej wejścia i nagle jeb! Jakby ktoś wiadrem na mnie chlusnął. Oberwała się chmura, lało tak niemiłosiernie, że zanim pociąg wyhamował, to byłem już przemoczony. Nie padało przez sześć minut… bo oczywiście minutę dłużej nie mogło poczekać…
Pociąg nawalony ludźmi i od razu przypomina się scena z „Dnia Świra”, tylko o tym pomyślałem, a przed moimi oczami ukazał się mój przedział. Jedna kobitka w średnim wieku, jedna starsza, jedna młodsza, nie znają się, więc będzie cisza i nagle jest! (Kurwa wiedziałem) Cygan! Byłoby zbyt pięknie. Cygan rozłożony na dwóch miejscach, śpi aż chrapie. Zacznijmy od góry Cygana. Rudy…, wąsy też rude. Koszula z poliestru w jakieś wzorki, spodnie garniturowe, buty mokasyny, zamszowe, brudne jak cholera. No i wreszcie skarpety, które w sklepie były białe, ale lata świetności miały już za sobą. Śpi to śpi, chyba niegroźny będzie. Siadam, czytam, słucham muzyki, nikt nic nie mówi, jest dobrze i nagle Cyganowi dzwoni telefon… Z Łodzi do Warszawy jedzie się jakieś dwie godziny. No i przez ten czas Cygan przez telefon gadał, po Cygańsku oczywiście. Nie mam nic do tego, ale w pociągu cicho nie jest, więc żeby jego rozmówca go słyszał to darł się do tej słuchawki, z tego co wyłapałem to sprzedawali dywany.
Wróciłem do Łodzi, a deszcz tylko na to czekał. Stoję sobie na przystanku czekając na tramwaj. Zaczyna kropić, ale widzę już te światła. Zostało mu do przejechania jakieś pięćset metrów. To nie jest śmieszne! Jak tylko pomyślałem, że zdążę wsiąść zanim się rozpada to… zaczęło padać.

No i tak wygląda moje szczęście. Napisałem o tym, bo wiem, że lubicie się śmiać z cudzych nieszczęść. Dzięki!

Kamil Bednarek
Czytajcie "Przywróconego" (Goneta.net/Przywrócony_Świt_Zmierzchu)