Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

swieta

11/07/2018

NieRecenzja #11 - Bohemian Rhapsody

Szanowni Czytelnicy,
są filmy, na które do kina trzeba iść. Dla mnie, jednym z takich filmów jest Bohemian Rhapsody. Zespół Queen, którego historię opowiada ten film, jest dla mnie legendą. I to nie legendą rocka, czy legendą muzyki, ale legendą w ogóle. Jest to w pewnym sensie zjawisko socjologiczne, a Freddie Mercury to postać ikoniczna. Uwielbiam muzykę Queen i byłem bardzo ciekaw, w jaki sposób historię zespołu przedstawili na ekranie. Postaram się Wam o tym filmie opowiedzieć bez spoilerów, ale mimo wszystko mogą się jakieś niewielkie zdarzyć.

Wybrałem się na seans w IMAXie, bo podobno dźwięk miał być lepszy. Co prawda nie mam z czym porównać, ale mogę Wam z czystym sumieniem powiedzieć, że dźwięk był niesamowity. Ale ten film to nie tylko dźwięk. Od strony artystycznej mamy doskonale zrealizowane ujęcia, idealnie odwzorowane stroje i charakteryzację, która wywala widzów z butów. Jednak czy to jest w filmie najważniejsze? Nie, a film oparty wyłącznie na tym byłby jedynie wydmuszką. Czy tak było w tym wypadku?
Najważniejsza w filmie jest historia i w Bohemian Rhapsody w założeniu miała być przedstawiona historia powstania i działania zespołu Queen. Pojawiają się głosy, że przedstawioną ją zbyt płytko, że nie jest tak wyrazista jak była w rzeczywistości. Trzeba jednak wziąć pod uwagę to, że losów legendarnego zespołu nie da się przedstawić w całości w dwie filmowe godziny. Pokazano to co najważniejsze, pokazano proces kształtowania się zespołu, prace nad najważniejszymi płytami, działania na rynku muzycznym, pomoc "przyjaciół", ale przede wszystkim przemianę Freddiego. Zagorzali fani Queen może będą narzekać, że nie było jakichś baaaardzo pikantnych szczegółów, ale wszystko co ukształtowało ten zespół w filmie się znalazło i trzeba docenić twórców, że umieli upchnąć to w takim czasie. Jest to doskonałe wejście w biografię zespołu, taki swego rodzaju wstęp. Jeśli kogoś zainteresuje ten temat to otworzą się przed nim książki, filmy biograficzne.

Trzeba też docenić aktorów, którzy wcielali się w członków zespołu. Oczywiście ogromną rolę w tym odegrała charakteryzacja, ale Gwilym Lee, który grał Bryana Maya był do niego momentami łudząco podobny. To samo można powiedzieć o Benie Hardym, w roli perkusisty zespołu Rogera Taylora i Josephie Mazzello, czyli basiście Johnie Deaconie. Artyści występujący w rolach drugoplanowych też bardzo przypominali swoje pierwowzory. Do samej gry aktorów nie można mieć zarzutu, wszystko było jak należy. No i wreszcie doszliśmy do gwiazdy gwiazd, czyli Freddiego Mercury'ego.

Rami Malek, znany głównie z serialu Mr. Robot miał szansę zbudować swoją karierę tą rolą, mógł postawić nią sobie pomnik i wiecie co Wam powiem? I kurde postawił. Pomijając już świetną charakteryzację, która bardzo go do Freddiego upodobniła, zagrał tak, że w zasadzie nie zagrał. Nie zagrał, bo był Freddiem. Specyficzne poruszanie się, gesty, maniera w głosie, spojrzenia, ruch ust, ruch na scenie, zabawa z mikrofonem... No wszystko zrobił tak jak trzeba. Oglądałem mnóstwo razy teledyski czy koncerty Queen i było perfekcyjnie. Rami stał się Mercurym, ale doskonale pokazał też jego rozterki, emocje, przemianę jaką przechodził i pogubienie się w życiu.

Jestem fanem muzyki zespołu Queen i usłyszenie tego w takim nagłośnieniu samo w sobie wywoływało wzruszenie, ale są w filmie sceny, które też poruszają i to bardzo mocno. Siedząc na sali widziałem jak ludzie sięgają po chusteczki i nie ma co ukrywać sam również się wzruszyłem kilka razy. Zwłaszcza pod koniec. Choć czasami wystarczy tylko kilka nut lub zaśpiewany przez Freddiego wers czy dwa żeby poruszyć w człowieku jakąś strunę, jakieś wspomnienie i ten film pomaga w poruszaniu tymi strunami niczym kostka gitarzyście.

Podsumowując mogę ten film polecić z czystym sumieniem. Jeśli lubicie dobrą muzykę, ale też ciekawą historię o człowieku, który nie wytrzymał sławy, ale zrozumiał swoje błędy, kiedy było już częściowo za późno, to wybierzcie się do kina. I jeśli tylko macie okazję to idźcie na sale, które mają jak najlepsze nagłośnienie. Wciśnie Was w fotel, jestem o tym przekonany. Niech za dowód posłuży to, że po zapaleniu się świateł ludzie nadal siedzieli i słuchali muzyki towarzyszącej napisom końcowym. Nikt się nie wyrywał do wyjścia, a ja, i nie tylko ja, po wyjściu z kina miałem ciarki przez dobre kilkanaście minut.
Kamil Bednarek 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podyskutujmy w komentarzach!