Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

swieta

8/24/2014

XVI Miedzynarodowy Turniej Rycerski na Zamku w Łęczycy

XVI Międzynarodowy Turniej Rycerski na Zamku w Łęczycy 23-24 sierpnia 2014r.

Panie i Panowie,
miałem przyjemność być widzem na Turnieju Rycerskim na Zamku Łęczycy i teraz chciałbym się z Wami podzielić wrażeniami z tego wydarzenia.

Zamek w Łęczycy jest jedną z większych atrakcji turystycznych w mojej okolicy. Co więcej, raz do roku, odbywa się na nim Turniej Rycerski. Jako fan fantastyki i historii nie mogłem sobie pozwolić na opuszczenie takiego wydarzenia. Zamek pochodzi z XIV w. W czasach swojej świetności gościł wiele koronowanych głów i to nie tylko polskich. Jeśli wiecie cokolwiek o historii to na pewno nie raz o tym Zamku słyszeliście.

Nie ma co Was zanudzać historią. Lepiej przejdę już do samego wydarzenia. Turniej, który skończył się dziś, był największym dotychczas. Gościło wiele rozpoznawalnych grup, które zajmują się takimi pokazami. Dla mniej wtajemniczonych nie będą to znane nazwiska i nazwy, ale uwierzcie mi na słowo, że nie są to początkujący artyści. Nawet Karolina Wajda (córka Andrzeja Wajdy) pojawiła się z najlepszym rumakiem ze swojej Akademii Jeździeckiej.

My byliśmy obecni podczas pierwszego dnia Turnieju. Pojechaliśmy chwilę przed rozpoczęciem, ale mieliśmy czas by obejrzeć stragany, których wokół było pełno. Wszystkie uliczki w pobliżu Zamku były zajęte straganami. Były miody piwne, piwa regionalne, grille i inne specjały. Nie zabrakło zabawek od drewnianych mieczy po (niestety) plastikowe samochodziki. Były też bardzo klimatyczne stoiska ze zbrojami, ozdobami czy innymi rękodzielniczymi gadżetami, który wybitnie pasowały do klimatu. Wystarczyło mieć odpowiednio dużo gotówki i można było zamienić się w rycerza czy damę dworu.

Turniej zaczął się od przemarszu orszaku i uroczystego powitania uczestników. Zaraz potem rozpoczął się Konny Turniej Rycerski na wzór tego z pierwszej połowy XV w. Był przygotowany przez Sandomierski Ośrodek Kawaleryjski. Głównymi bohaterami turnieju byli Zawisza Czarny z Garbowa, Mszczuj ze Skrzynna i Arnold von Baden.



Pierwszego dnia Turniej po zaciętej walce wygrał Zawisza Czarny minimalnie pokonując Mszczuja ze Skrzynna. Drugiego dnia Mszczuj zrewanżował się Zawiszy. Panowie pokazywali kunszt rycerski poprzez konkurencje zręcznościowe, walkę na miecze i na kopie. Wszytko było bardzo efektowne.

Po konkursie dla publiczności pojawiła się włoska grupa Sbandieratori dei Rioni di Cori, która dała fantastyczny pokaz sztuki żonglowania flagami. Nie byłem zbyt dobrze nastawiony do machania flagami, ale po tym co zobaczyłem zmieniłem zdanie. Panowie pokazali, że potrzeba do tego dużo umiejętności i mnóstwo pracy.


Pokaz Pani Wajdy nie był zbyt żywy, ale dla ludzi, którzy znają się na sztuce ujeżdżania koni i na samych koniach na pewno był bardzo interesujący. Piękne zwierze i bardzo dobrze ułożone.

Grupa Armentum z Czech pokazał show z humorem włączając do niego ludzi z widowni. Pokazali formowanie piechoty Lancknechi, egzekucję złoczyńcy, walkę i wystrzał z armaty.


Odbył się również Turniej Łuczniczy o Srebrną Brzechwę, który miał aż 4 etapu, a każdy kolejny był trudniejszy. Zaraz po łucznikach na arenę wszedł Jean van Cappenolle z Czech, który zaprezentował bardzo zabawny pokaz sokolniczy z udziałem ptaków drapieżnych (miał nawet kondory).

Po tym występie trzeba było powiększyć arenę, ponieważ czekał nas pokaz łucznictwa konnego lekkiej jazdy tatarskiej. Jaką siłą była jazda tatarska to każdy, kto wie cokolwiek o tamtym okresie, wie doskonale. Pokaz był przygotowany przez Warsztaty Łucznictwa Konnego. Dwoje młodych ludzi doskonale radziło sobie z tatarską bronią nawet w pełnym galopie.

Ostatnią grupą, ale według mnie najlepszą, która przygotowała pokaz byli Łucznicy św. Jerzego. Pokazali oni arsenał broni palnej! Były hakownice, były organki i była bombarda! Zapach prochu, huk wystrzałów, cudownie było!


Cały Turniej Rycerski zakończył się sukcesem i polecam każdemu, kto lubi takie klimaty wybrać się w przyszłym roku. Do Łęczycy dojazd jest bardzo dobry właściwie z każdego zakątka Polski. Turniej jest bardzo dobrze zorganizowany, jest co oglądać i naprawdę warto. Wszystkich, którzy nie są przekonani do takich widowisk będą mieli okazję się do nich przekonać w prosty sposób. Zapraszam na Zamek w Łęczycy już teraz, a w przyszłym roku na XVII Turniej Rycerski!

Pozdrawiam gorąco,

Nie zapomnijcie o możliwości zakupu mojej książki: http://www.goneta.net/przywrocony-swit-zmierzchu
I bądźcie na bieżąco śledząc ten profil na Facebooku: https://www.facebook.com/Przywrocony

Kamil Bednarek

8/19/2014

Uwaga konkurs!

 Konkurs!

Zapraszam wszystkich do wzięcia udziału w małym konkursie zorganizowanym na facebookowym profilu książki.

https://www.facebook.com/Przywrocony

Wystarczy, że polubicie stronę książki i udostępnicie konkursowy post na swojej tablicy. Weźmiecie wtedy udział w konkursie, w którym do wygrania jest autorski egzemplarz "Przywróconego" oraz nagroda - niespodzianka, o której dowie się dopiero zwycięzca.

Zachęcam do zabawy,

Kamil Bednarek

8/17/2014

Relacja z wyjazdu do Krakowa - Dzień 5.

Nadszedł czas na relację z ostatniego dnia i podsumowanie całego wyjazdu. Zapraszam.

Dzień 5. -28.07 - Wyjazd...

Ostatni dzień. Wiadomo jak to zazwyczaj z nimi bywa. Pakowanie, pośpiech, szał i tak dalej. Na szczęście u nas tak nie było. Wstaliśmy i w miarę sprawne się spakowaliśmy (moje rzeczy zmieściły się w torbie, a nie byłem tego pewien). Musieliśmy oddać klucze do pokoju i do 11 się z niego wynieść. Gospodarza nie było jednak w obiekcie. Po rozmowie telefonicznej ustaliliśmy żebyśmy zostawili klucze w drzwiach i po prostu sobie poszli. Tak zrobiliśmy, facet do tej pory nie dzwonił, więc stan pokoju musiał mu odpowiadać.

Zawieźliśmy bagaże na dworzec żeby zostawić je w przechowalni. Fajna sprawa, tylko ździercy za parasol liczą osobno. Miałem do załatwienia jeszcze jedną sprawę przed wyjazdem, bardzo ważną, bo obiecaną. Miałem wysłać kartki do rodziny. Oczywiście każdy normalny człowiek robi to pierwszego, no ewentualnie drugiego, dnia wycieczki. Ja zrobiłem to ostatniego i wyszło na to, że kartki były na miejscu ze 3 dni po tym jak wróciłem. Mogłem je w sumie przywieźć i wręczyć adresatom :) Jednak z drugiej strony nie odwiedziłbym poczty, na której trzeba wyciągnąć numerek żeby się dostać do kasy (nie ma się co śmiać, u mnie w mieście nie ma takich luksusów).

Wróciliśmy spacerem przez Rynek na Wawel. Posiedzieliśmy sobie na Zamku bawiąc się aparatem




Potem udaliśmy się na lody (przed obiadem, bo mogliśmy!), ale było tak gorąco, że ciężko było je zjeść bez poplamienia się. Spacer zakończyliśmy w parku, gdzie poczekaliśmy aż zgłodniejemy. Obiad zjedliśmy w Koko, w którym stołowaliśmy się pierwszego dnia. Ogromny, dwudaniowy obiad był jak znalazł przed podróżą.

Po dotarciu na dworzec zorientowaliśmy się, że nasz pociąg już stoi na peronie. Okazało się też, że wracamy tym samym pociągiem, którym jechaliśmy do Krakowa. TLK Korsarz! W przedziale mieliśmy tylko jednego współtowarzysza, który w dodatku spał przez całą drogę. Bez utrudnień dotarliśmy do stacji w Zgierzu, a zaraz potem do domu. Tak zakończyły się nasze wakacje w Krakowie.

Podsumowanie!

Pięć dni w Krakowie było naprawdę super. Warto się do tego miasta wybrać i pozwiedzać. Zamiast jeździć gdzieś po Europie najpierw warto poznać te piękne miejsca, które mamy w Polsce. Kraków jest niewątpliwie jednym z nich, tak jak Kopalnia Soli w Wieliczce. Jeśli macie kilka dni wolnego, a nie wiecie dokąd jechać to polecam Kraków. Mam stamtąd masę cudownych wspomnień i zapewniam, że Wy też będziecie mieli.



Pozdrawiam gorąco,

Nie zapomnijcie o możliwości zakupu mojej książki: http://www.goneta.net/przywrocony-swit-zmierzchu
I bądźcie na bieżąco śledząc ten profil na Facebooku: https://www.facebook.com/Przywrocony

Kamil Bednarek

8/14/2014

Relacja z wyjazdu do Krakowa - Dzień 4.

Zapraszam na czwartą odsłonę relacji z moich wakacji w Krakowie. Dzisiaj zobaczycie jak dziwna potrafi być sztuka.

Dzień 4. - 27.07 - Obcowanie z kulturą!

W niedzielę, przedostatni dzień naszego pobytu, postanowiliśmy wybrać się do Muzeum Sztuki Współczesnej "MOCAK". Była tam wystawa pt. "zbrodnia w sztuce". Kto czytał moją książkę ten wie, że zbrodnia nie jest mi obca. I właśnie dlatego szedłem tam z dreszczykiem emocji (z dreszczami wyszedłem, ale o tym później). Zacznijmy od początku.

Żeby dostać się do tego muzeum musieliśmy przejść spory kawałek od przystanku. Oczywiście nie wiedzieliśmy jak dotrzeć na miejsce. Na szczęście miałem GPS, a koleś, który obwoził po mieście turystów takim śmiesznym meleksem, wskazał nam taką samą drogę jak moja nawigacja. MOCAK znajduje się na ulicy Lipowej 4, a ulica Lipowa znajduje się na konkretnym zadupiu. Zanim tam dotarliśmy, spotkaliśmy instalację stworzoną na Placu Bohaterów Getta. Były to krzesła zrobione z jakiegoś metalu (najwyraźniej albo niedrogiego, albo dobrze chronionego skoro nadal tam stały) rozstawione w równych odległościach.
I oczywiście musieliśmy sobie zrobić na nich zdjęcia. Nie muszę chyba mówić kto wygrał Grę o Tron.

A samo Muzeum składa się z kilku budynków, ale główny prezentuje się tak:
Wystawa "zbrodnia w sztuce" była tak dziwna, tak bardzo ryła mózg, że nawet nie mam żadnych zdjęć. Jakoś nie było głowy żeby cokolwiek fotografować. Może to i dobrze, bo wystarczą mi obrazy tego wszystkiego w pamięci. Zdjęcia morderców i ich ofiar, filmy opowiadające o zbrodni (ciężko nazwać filmem obraz rękawiczki gumowej napełnionej krwią, która pokazuje jak ginęli znani artyści), instalacje. Być może ja nie rozumiem sztuki współczesnej, ale powiem Wam, że piękna to się tam nie doszukałem. No bo o ile symbolika więziennych tatuaży może nam się przydać w komunikacji miejskiej, o tyle cela więzienna zrobiona z włóczki? Albo, z innej beczki, przesłuchanie kobiety, który zabiła swoją rodzinę w formie wyświetlanych na ścianie wyrazów, czasem zdań. Każde nowe słowo pojawiało się z charakterystycznym "pip" z głośników, co doprowadzało do szału. Dwa zardzewiałe noże przymocowane do koła, które kręcąc się wprawiało je w ruch. Całość skrzypiała tak bardzo, że nawet teraz mam ciarki jak o tym pomyśle. No i kulminacja całej wystawy. Małe pomieszczenie, oddzielone od reszty, w środku wielkie drewniane pudło i wystające z niego dwa druty, na końcu których umieszczono kurze łapki. Oczywiście Kamil nie mógł się powstrzymać i włączył to dziadostwo. Łapki zaczęły się ruszać na tych drutach powodując ogromny hałas i niesmak u oglądających. Był też fajny element. Jeśli wybieracie się do tego Muzeum i nie chcecie sobie psuć zabawy, to przerwijcie czytanie teraz i zacznijcie po następnym zdjęciu. Otóż, na samym końcu jednej z kondygnacji budynku Muzeum znajdowały się schodki w górę. Kilka stopni prowadzących do okien wychodzących na ogród i czegoś wyglądającego jak wewnętrzne oczko wodne. Nie wiedząc, że jest to część wystawy weszliśmy sobie po tych schodach, a w tym oczku leży sobie topielec. Wszyscy normalni ludzie się płoszyli, tylko ja zacząłem się śmiać.

Inne wystawy znajdujące się aktualnie w MOCAKu prezentowały obrazy wyglądające, na przykład, tak jak widzicie wyżej. Tutaj autor przedstawił nam to co widzi gdy patrząc na słońce bardzo mocno zmruży oczy.


Te dzieła były akurat bardzo fajne, bo takim życiowym prawdom, problemom z jakimi się spotykamy nadano formę powiadomień jakie wyskakują czasami w systemach Windows.


Był też sześcienny pokój, w którym słowo "między" zapisano w różnych kombinacjach liter. Po chwili stania wewnątrz zaczynało to działać na nerwy i podświadomie doszukiwałem się tam tych słów jak w wykreślankach.

Nie, to nie to co zostało po naszym niedzielnym obiedzie. Otóż jest to rzeźba (albo obraz, nie wiem), która wisi na ścianie w MOCAKu. To nie jest namalowane, ale przytwierdzone do blatu prawdziwego stołu. Wszystko co tam widzicie było używane podczas prawdziwego posiłku, a po jego zakończeniu artysta skrupulatnie to wszystko przymocował, zabezpieczył i powiesił na ścianie.

Nie mam pojęcia co to jest, ale jest fajne i mi się podoba. Jest to tak naprawdę jedyna rzecz wystawiona w MOCAKu (nie licząc sadzawki z topielcem), którą mógłbym mieć w domu.

Ludzie czasami pytają mnie co mam w głowie, bo piszę brutalnie, o smutnych rzeczach i takie tam. Nigdy nie chciało mi się im tego tłumaczyć, a po wizycie w Muzeum Sztuki Współczesnej nie muszę już nic mówić, wystarczy, że pokażę to zdjęcie:

To, według artysty, są czarne myśli. Tak wygląda człowiek, którego te myśli pochłaniają. Bardzo mi się to spodobało, ale nie wiem czy w pełni oddaje sposób w jaki takie czarne myśli wpływają na człowieka.


Po wyjściu z MOCAKa miałem ciarki na karku. Cały czas w uszach dzwoniło mi to "pipanie" przy przesłuchaniu i okropny hałas wytwarzany przez zardzewiały mechanizm noży piłujących drewno. Jeżeli takie emocje miała ta wystawa wywołać to się udało.

Obiad zjedliśmy w małej knajpce, niestety nazwy, ani adresu nie pamiętam, bo trafiliśmy tam przez przypadek. Mogę powiedzieć tylko, że było bardzo smacznie i niedrogo. A zjedliśmy prawdziwy niedzielny obiad, czyli rosół, ziemniaki, pierś z kurczaka i kapustę zasmażaną.

Po obiedzie poszliśmy nad Wisłę, przy okazji zwiedzając kościół i klasztor. Posiedzieliśmy sobie na murku aż nadeszła pora na koncert! Był to Koncert Muzyki Ukraińskiej i Łemkowskiej w Żydowskim Muzeum Galicja. Jak sama nazwa koncertu wskazuje była to skoczna muzyka biesiadna i bawiłem się o wiele lepiej niż myślałem. Zagrały dwa zespoły. Pierwszym był zespół Łemkowska Nuta:
A drugim był zespół Słowiany (link do facebooka: https://www.facebook.com/Slowiany):
Obydwie kapele musiały bisować, bo tak ich muzyka spodobała się publiczności.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy na kebab i tak zakończył się czwarty dzień naszego pobytu w Krakowie. Na relację (krótką) z dnia piątego zapraszam wkrótce.

Pozdrawiam gorąco,

Nie zapomnijcie o możliwości zakupu mojej książki: http://www.goneta.net/przywrocony-swit-zmierzchu
I bądźcie na bieżąco śledząc ten profil na Facebooku: https://www.facebook.com/Przywrocony

Kamil Bednarek

8/11/2014

Relacja z wyjazdu do Krakowa - Dzień 3.

Nadszedł czas na trzeci dzień. Zapraszam na relację!

Dzień 3. - 26.07 - Wieliczka!

Trzeciego dnia postanowiliśmy opuścić Kraków i udać się do pobliskiej Wieliczki. Wsiedliśmy więc w autobus krakowskiego MPK i po mniej więcej trzydziestu minutach dojechaliśmy w okolice Kopalni Soli w Wieliczce. Było bardzo gorąco i chcieliśmy się jak najszybciej znaleźć pod ziemią. Byłem już kiedyś w tej kopalni, ale przez te kilka ładnych lat zmieniło się bardzo dużo. Budują wielką tężnię, jest jakiś plac zabaw jest, ładne chodniki wyłożone kostką. Naprawdę warto tam pojechać.

Stanęliśmy w kolejce. Były dwie. Jedna, bardzo krótka, dla obcokrajowców. Druga, dużo dłuższa, dla Polaków. Chcieliśmy wejść z obcokrajowcami, ale oni płacą sporo drożej za bilet (zdzierają z tych turystów na każdym kroku) i w końcu stanęliśmy w kolejce z Polakami. Przesuwała się dosyć szybko i wkrótce dotarliśmy do kasy. Przedtem jednak dostaliśmy taki zestaw: odbiornik krótkich fal radiowych i słuchawka mono. Dowiedzieliśmy się później, że to urządzenie służy do tego, by lepiej słyszeć przewodnika.

Przewodnik był starszy, gruby i lubił sobie pożartować. Schodziliśmy w dół drewnianymi schodami i robiło się coraz zimniej. Co bardziej przezorni (w tym moja dziewczyna) wzięli sobie jakieś bluzy czy swetry, ale Kamil uznał, że przecież nie będzie tam tak zimno i został w krótkich spodenkach i T-shircie. Przewodnik narzucił szybkie tempo i między nami, a resztą grupy utworzyła się spora przerwa. Para, która szła przed nami wyraźnie chciała nawiązać z nami znajomość i to było dosyć niepokojące... Ale mniejsza z tym. Doszliśmy na dół i tam padły słowa, które ugrzęzły w mej pamięci. Takie słowa powinny widnieć na pamiątkowych tablicach. Przewodnik w trakcie swojego monologu powiedział:

"Ściany są z soli. Można lizać wszystko, oprócz rzeźb i przewodnika"

"Jeśli się ktoś zgubi to szukamy tylko dwa tygodnie, potem koszty robią się za duże"

Weszliśmy w głąb kopalni. Samego zwiedzania nie będę Wam opisywał, a zdjęć nie ma, bo chcieli za to dodatkową dychę, więc zobaczycie tylko to co na lewo nam się udało pstryknąć kiedy przewodnik nie patrzył. Ściany rzeczywiście były słone i było coraz zimniej w miarę wchodzenia głębiej do wnętrza kopalni. Było tam mnóstwo rzeźb z soli, modele maszyn, które kiedyś tam pracowały, a nawet pokazy wyświetlane na ścianach.


Długo nam zajęło zwiedzenie całej trasy turystycznej. Mieliśmy oczywiście przerwy, ale tym razem już nikt z nas nie był przezorny i nie wzięliśmy ze sobą nic do jedzenia. Jak człowiek tak idzie i idzie to się robi strasznie głodny.
I już się uśmiecha na myśl o tym co zje po wyjściu z kopalni.
Okazało się jednak, że w cenie biletu jest jeszcze zwiedzanie muzeum mieszczącego się pod ziemią. Zapłaciliśmy już za to, więc uznaliśmy, że trzeba wykorzystać bilet do końca. Dlatego wpadliśmy na pomysł zjedzenia obiadu w restauracji mieszczącej się w kopalni. Cwaniaki tym zarządzają, bo restauracja mieści się na trasie prowadzącej do wyjścia, więc trzeba przez nią przejść. Człowiek, po takim zwiedzaniu, jest wygłodniały jak wilk i zapachy unoszące się tam naprawdę na niego działają. Nieźle to pomyślane. Przyznam, że ceny nie są powalające. Spodziewałem się znacznie wyższych. Jedzenie dobre, a frytki wyglądają tak:

Po bardzo obfitym objedzie poszliśmy do muzeum. Pani przewodnik już nie była tak fajna i nie rzucała śmiesznymi tekstami. Oprowadzała tak szybko jakby się na autobus po robocie spieszyła. Co gorsza w muzeum było jeszcze zimniej, a ja dalej byłem w koszulce i krótkich spodniach. Kolejnym plusem dla ludzi, którzy nie lubią wydawać kasy, a jednak chcieliby mieć pamiątkę z Wieliczki są takie automaty do robienia zdjęć. Robią one fotkę i wysyłają na podanego przez nas maila.
Tak one wyglądają. Całkiem fajna pamiątka i za darmo :)
Po skończonym zwiedzaniu wyjechaliśmy windą na powierzchnię i znaleźliśmy się w zupełnie innym miejscu niż to, w którym zaczynaliśmy. Było dosyć blisko na rynek w Wieliczce, więc się tam udaliśmy i napotkaliśmy fajny malunek w 3D wykonany na chodniku.
Zjedliśmy lody (świderki są droższe niż w Krakowie!!!) i wróciliśmy do domu. Mieliśmy jeszcze iść na koncert Budki Suflera, ale był za późno i moglibyśmy mieć potem problem z powrotem do hostelu. 
Tak zakończył się dzień trzeci. Relacja z czwartego, przedostatniego, wkrótce. Zapraszam do czytania i zapamiętajcie tak na przyszłość, że faceci nie lubią, gdy robi im się zdjęcia w trakcie posiłku, co zresztą widać po minie tego jegomościa:
Pozdrawiam gorąco,

Nie zapomnijcie o możliwości zakupu mojej książki: http://www.goneta.net/przywrocony-swit-zmierzchu
I bądźcie na bieżąco śledząc ten profil na Facebooku: https://www.facebook.com/Przywrocony

Kamil Bednarek

8/09/2014

Relacja z wyjazdu do Krakowa - Dzień 2.

Zapraszam na relację z drugiego dnia wyjazdu do stolicy małopolski.

Dzień 2. - 25.07 - Zwiedzamy!

Drugiego dnia pogoda znacząco się poprawiła i dlatego ruszyliśmy zwiedzać. Zanim jednak wyszliśmy z naszego hostelu musieliśmy poczekać aż nasi sąsiedzi zwolnią łazienkę, ale więcej o nich i o łazience wkrótce.

Wracając do zwiedzania. Oczywiście poszliśmy najpierw na Rynek. Tam mieliśmy przyjemność kupić pocztówki od kobiety, który jeszcze kilkaset lat temu za sam wygląd i zachowanie zostałaby spalona na stosie. Była tak dziwna, że po odejściu od jej kramiku miałem ciarki na plecach. Zaraz potem udaliśmy się do Wieży Ratuszowej:
To ustrojstwo ma mnóstwo wysokich i bardzo niewygodnych schodów. Niski korytarzyk nie ułatwia wspinania się po nich. W sumie fajne przeżycie, ale jak ktoś ma słabsze nogi to lepiej to zostawić na ostatni dzień wycieczki.

Po karkołomnym zejściu po schodach postanowiliśmy zwiedzić kościoły. Weszliśmy do kaplicy obok Kościoła Mariackiego. Kościół jak kościół, nie ma się co nad nim rozwlekać, ale jedna rzeczy była w nim wyjątkowo ciekawa. Przy wejściu dostawało się odtwarzacz mp3 z nagranym opisem tego miejsca. Fajne rozwiązanie.

Kościół Mariacki nie urwał siedzenia. Ja wiem, że to wielki zabytek i w ogóle, ale nie mój klimat. Ołtarz Wita Stwosza jest przytłaczający i w sumie ładny, ale tak jak mówiłem, nie mój klimat.

Potem doszliśmy do końca Traktu Królewskiego i zmieniliśmy go na Szlak Zabytków Żydowskich.Cały Kazimierz, jako dzielnica, jest bardzo ładny i urokliwy. Warto wybrać się na taki dłuższy spacer, ale trzeba uważać, bo łatwo się tam pogubić (co nam się kilka razy udało). Weszliśmy do Starej Synagogi, gdzie oczywiście musiałem założyć jarmułkę (tę śmieszną żydowską czapeczkę). Wewnątrz wygląda ona tak:
Ale wspominam o niej nie tylko dlatego, że jest ładnym zabytkiem. Kilkanaście metrów obok niej, po drugiej stronie na ulicy Szerokiej znajduje się pyszne jedzonko. Nie pamiętam dokładnego adresu, ale poznacie na pewno. Na czarnym szyldzie widać napis w stylu "Kuchnia Polska". Szefową jest tam pani w bardzo średnim wieku i jedzenie jest fantastyczne i niedrogie. Jadłem tam tak super żeberka, że byłbym w stanie pojechać do Krakowa jeszcze raz tylko na obiad. W dodatku mają tam cudowne pierogi z owocami. Jedliśmy z malinami i z czystym sercem polecam.

Wracając do zwiedzania to na Szlaku Zabytków Żydowskich spotkaliśmy oczywiście pełno synagog, ale oprócz tego są urokliwe uliczki, jak na przykład ta:

Przyznacie, że wygląda trochę jak Toskania. Naprawdę przy pięknej pogodzie warto zwiedzić te uliczki. Jest tam sporo kawiarni, których wystrój przyciąga spojrzenia. 

Obok muzeum, które znajduje się niedaleko Kazimierzowskiego Rynku naszym oczom ukazał się fantastyczny mural. Murale zawsze mi się podobały, obok kilku łódzkich przejeżdżam w drodze na uczelnie, więc ten od razu przykuł moją uwagę.
Było wybitnie gorąco tego dnia, więc wstąpiliśmy na herbatkę do Chader Cafe przy ul. Józefa 36. Świetne miejsce. Klimat Bliskiego Wschodu, klimatyczna muzyka, bardzo dobra herbata i kawa (i wi-fi darmowe!!). W środku również bardzo ładnie i w miarę romantycznie.
No i oprócz cudownej herbaty po marokańsku (w małym czajniczku z miętą i w szklankach również liście mięty) zamówiliśmy baklavę. No bo w żydowskiej dzielnicy wypada zjeść coś żydowskiego. Okazało się, że takie małe ciasteczko o wymiarach mniej więcej 3x3x3 cm miało w sobie tyle cukru, że aż się z niego wylewało. W życiu nie jadłem nic słodszego. Ale lokal polecam z czystym sumieniem, byliśmy tam później drugi raz :)
Na Rynku znaleźliśmy super szyldy z minionych lat. Pasowały tam idealnie i bardzo mi się spodobało, że nowi właściciele czy najemcy lokali nie mogą/ nie chcą ich zmienić.

Naszą wycieczkę po Szlaku Zabytków Żydowskich zakończyła wizyta na cmentarzu i tam również musiałem założyć jarmułkę.
Wieczorem przeszliśmy się na Wawel i spacer po nabrzeżu Wisły. Naprawdę w okolicach zachodu słońca jest tam jeszcze przyjemniej.
I teraz dalszy ciąg historii z łazienką. Wiem, że na to czekaliście. Wróciliśmy do domu z tego spaceru i pierwsze co chcieliśmy zrobić to się umyć. Niestety łazienka była zajęta. Trudno, poczekamy. Jednak nasi sąsiedzi nie uznali, że powinni się pospieszyć. Oprócz tego, że rano zajmowali ją dobrze ponad godzinę (dwie osoby), to jeszcze wieczorem musieli się dobrze doczyścić co też zajęło im dużo czasu. Pojawiły się nawet żarty z tego zajmowania łazienki i istnieje szansa, że oni je usłyszeli. Zawsze jak wracaliśmy to już na korytarzu ogarniał nas śmiech z tego zajmowania łazienki, a gdy tylko zobaczyliśmy zapalone światło to ataki śmiechu były wyraźnie słyszane. Ciekawe co oni sobie myśleli?

No mniejsza z tym. Dzień drugi dobiegł końca. Czytajcie i komentujcie jeśli nie chcecie podpaść temu panu:
Pozdrawiam Was gorąco i do zobaczenia w relacji z trzeciego dnia, która pojawi się już wkrótce!

Nie zapomnijcie o możliwości zakupu mojej książki: http://www.goneta.net/przywrocony-swit-zmierzchu
I bądźcie na bieżąco śledząc ten profil na Facebooku: https://www.facebook.com/Przywrocony

Kamil Bednarek

8/07/2014

Relacja z wyjazdu do Krakowa - Dzień 1.

Kiedyś obiecałem Wam mini-relację z moich wakacji, trochę trwało zanim znalazłem czas by usiąść i opisać wszystko tak jak należy, ale wreszcie jest. Zapraszam do czytania i oglądania, bo pokusiłem się o mini - fotorelację :)

Dzień 1. - 24.07 - Wyjazd i deszcz

Wstałem o 4.00 żeby być u dziewczyny o 5.20 tak jak się umówiliśmy. Jak się pewnie domyślacie o tej porze łatwo nie jest. Zrobiłem wszystko co rano trzeba zrobić i wrzuciłem do samochodu wielką torbę. Dojechałem na miejsce bez problemów, mimo że padało. Przesiedliśmy się później do pociągu na stacji w Zgierzu. Pociąg podjechał punktualnie, był to całkiem nieźle utrzymany tabor PKP InterCity o rozkosznej nazwie "TLK Korsarz". Lubię pirackie klimaty, więc nazwa od razu mi się spodobała. Na początku przedział mieliśmy prawie pusty, siedział z nami starszy pan, który przysypiał. Fajnie - pomyślałem - mogłoby tak być do końca. I jak zawsze w takich chwilach, zaraz po takiej myśli, otworzyły się drzwi przedziału i wparowały do niego dwie dziewczyny. Facet wysiadł, ale one były znacznie bardziej upierdliwymi towarzyszkami podróży. Jechały do Krakowa z Piotrkowa Trybunalskiego tylko po to żeby pójść na imprezę do klubu! Włączyły jakieś techno, niby na słuchawkach, ale tak głośno, że nic to nie zmieniało, i gadały o takich pierdołach, że miałem ochotę sprawdzić czy wychylanie się przez okno rzeczywiście jest niebezpieczne. Ale mniejsza z tym. Dotarliśmy do Krakowa. Dworzec Kraków Główny jest naprawdę ładny, a najlepszym pomysłem było stworzenie zaraz obok dworca galerii handlowej. Autobus, którym mieliśmy dojechać do domku, w którym mieliśmy nocleg (Dom na Brogach - http://www.domnabrogach.krakow.pl/index.php - polecam) odjeżdżał zaraz spod Dworca/Galerii. Dojechaliśmy na miejsce, zostawiliśmy torby w pokojach i ruszyliśmy na Rynek. Gospodarz wytłumaczył mi (bardzo obszernie, sięgnął nawet Wadowic) jak się dostać do jakiej atrakcji turystycznej, więc nie było problemu z odnalezieniem się w mieście. Kierowaliśmy się na punkt orientacyjny zwany przez nas "Jagiełłą na koniu".

Dalej szliśmy, według wskazówek gospodarza, tam gdzie się patrzy koń. Dotarliśmy do Barbakanu i bramy Floriańskiej.

Pokręciliśmy się potem po Rynku, ale że cały czas padało to za długo to nie trwało. Udaliśmy się na obiad do Koko (ul. Gołębia 8, blisko Rynku, super jedzenie za niewielką cenę, też polecam). Zestawy obiadowe zupa + drugie + surówka za mniej niż 15zł. Po obiedzie chcieliśmy sobie pospacerować, ale pogoda w Krakowie miała inne plany i zaczęło lać. Nie była to zwykła mżawka tak jak od rana, nie, nic z tych rzeczy. To była ulewa. Stanęliśmy pod jakimś podcieniem żeby ją przeczekać, ale nie udało się, więc wróciliśmy do naszego domku. Przestało padać niedługo potem jak do niego dotarliśmy (wiedziałem, że tak będzie). Wieczorem miało być romantycznie i wybraliśmy się na spacer nad Wisłą żeby zobaczyć podświetlony Wawel.
Ładnie wygląda trzeba przyznać, ale to nie były jedyne atrakcje jakie nas spotkały wieczorem na Krakowskim Rynku. Obowiązkowym punktem takiego spaceru (i w tym wypadku kolacją) musiały być lody i oczywiście najlepszymi lodami na świecie są świderki.
 Nie padało (przez chwilę), więc mogliśmy zrobić więcej zdjęć i oprócz fotografowania samych siebie (nie tylko selfie!) trafiliśmy jeszcze na takie dziwo:
Zastanawiałem się cały wyjazd i jeszcze kilka dni po przyjeździe do domu co to do jasnej ciasnej może być. Wreszcie wpadłem na pomysł, że na takim słupie ogłoszeniowym przyozdobionym najdziwniejszą owcą jaką kiedykolwiek widziałem mogą afiszować się twórcy występujący w Piwnicy pod Baranami. W sumie logiczne, ale nie wiem czy prawdziwe. Jeśli wiecie to możecie mnie poprawić.



Pierwszy dzień wizyty w Krakowie zakończyliśmy długim spacerem nad Wisłą w deszczu (romantyczniej się już nie dało!) i powrotem w okolice domu tramwajem. Oczywiście nie wszystko było takie piękne, bo czekając na tramwaj mieliśmy przyjemność poznać krakowskiego menela. Super przeżycie. Chciał drobne na fajki.


Historie z dnia drugiego dostaniecie wkrótce, póki co czytajcie, oglądajcie i może komentujcie (jeśli chcecie oczywiście), bo jeśli nie będziecie chcieli to zadzwoni do Was ten dres - pisarz i Was przekona!

Pozdrawiam,
Kamil Bednarek
https://www.facebook.com/Przywrocony
http://www.goneta.net/przywrocony-swit-zmierzchu