Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

swieta

12/19/2014

Opowiadanie #5 - "Jesień niespodzianek" (część 5)

Mam nadzieję, że znajdziecie chwilkę między myciem okien, a ubieraniem choinki i pieczeniem pierników i przeczytacie kolejną, piątą już cześć opowiadania "Jesień niespodzianek". Jesteśmy już blisko końca, więc wyczekujcie finału.

Poprzednie części:
"Jesień niespodzianek" (część 1)
"Jesień niespodzianek" (część 2)
"Jesień niespodzianek" (część 3)
"Jesień niespodzianek" (część 4)

"Jesień niespodzianek" (część 5)



               Wyszli przed dom. Na niebie nie było żadnej chmury. Gwiazdy pokrywały je niemal w całości. Okrągły i olbrzymi księżyc górował nad kominem domu Marcusa. Martin stanął na polanie bez koszulki. Blask gwiazd oświetlał jego wilgotne ciało. Jego zabandażowane ramię dzierżyło bogato rzeźbiony, czarny jak noc trzonek lśniącego topora, którego ostrza wyglądały tak jak księżyc nad nimi. Marcus i Catherina stanęli kilka metrów od niego. Martin uniósł oburęczny topór nad głowę jedną ręką.
- Zaryzykuję swoje nic nie warte życie by zwalczyć plagę mroku, która zagraża całemu światu - krzyknął. - Poniosę to brzemię i stanę do śmiertelnej walki z każdym złem jakie spotkam na swej drodze. Przysięgam przed tymi świadkami i przed własnym honorem.

               Wygrawerowane linie na ostrzu topora zaczęły jarzyć się słabym światłem by po chwili rozbłysnąć oświetlając mroki nocy. Okoliczne drzewa pokryły się świetlistymi liniami, które składały się w przeróżne symbole. Choć rysunki na ostrzu nie ruszały się to te na drzewach tak. Linie wiły się i układały w różne kształty. Księżyc zmienił się nagle w czerwoną kulę. Świetliste linie, które wydobyły się z jej wnętrza uderzyły wprost w ostrze topora. Światło zgasło, zapadł całkowity mrok. Zwierzęta w lesie nie ważyły się nawet pisnąć. Wiatr nie ruszył nawet listkiem. Wydawało się, że życie zamarło. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy. Księżyc znów był księżycem, a Martin opuścił topór na ziemię i przyklęknął.
- To chyba nie ma już odwrotu - zażartował wstając z trudem.
- Tak, chyba tak - Marcus rzucił z przerażeniem w oczach. - Nigdy nie widziałem tak potężnej magii, nawet w Campusie Magów.
- Gdzie? - zapytał Martin.
- To nie jest moment na opowieści - zbył go dziadek. - Teraz wracajmy do domu i przygotujmy się do podróży na południe!
- Wyruszamy od razu? - Catherine nie ukrywała zaskoczenia.
- Nie - odparł Marcus. - Jutro z samego rana.

                Kiedy tylko słońce wzeszło cała trójka opuściła dom wyposażona w plecaki wypełnione zapasami. Marcus wziął ze sobą kilka magicznych przedmiotów i buteleczek, które mogą pomóc w leczeniu. Martin zabrał nóż i topór, trochę suchego prowiantu i bukłak z wodą. Catherine niosła najmniejszy plecak, w którym niosła najpotrzebniejsze rzeczy. Martin uzbroił ją w długi sztylet, którego kiedyś sam używał, a który był na tyle lekki by ona mogła się nim posługiwać bez problemu. Marcus również miał mały nóż, ale wolał używać swoich magicznych umiejętności. Na początku podróż nie była trudna. Kierowali się na południe. Ciepła pogoda nie utrudniała marszu. Martin i Catherina rozmawiali cały czas, choć chłopak przy okazji obserwował okolicę. Chciał mieć pewność czy nikt ich nie zaskoczy. Cały dzień minął spokojnie. Udało im się przebyć spory fragment drogi prowadzącej do Baldentu. Zaczęło się jednak ściemniać i musieli rozbić obóz. Martin uznał, że najbezpieczniej będzie zostać w lesie gdzie wróg nie wypatrzy ich z daleka. Co prawda nie wydarzyło się nic niepokojącego przez cały dzień, ale wolał dmuchać na zimne. Niestety nie znalazł drzewa, które mogłoby posłużyć za nocleg nad ziemią, który był bezpieczniejszy ze względu na te wielkie psiska, które ścigały Catherine. Rozstawili szałas z pozbieranych gałęzi i rozpalili małe ognisko. Martin pierwszy stanął na warcie, uznał, że właśnie tak trzeba zrobić. Obserwował noc, ale nic się nie wydarzyło. Marcus zmienił go po kilku godzinach, jego warta też była spokojna. Nie chcieli zgodzić się żeby młoda Wiedźma pilnowała obozu, ale ona nie dała za wygraną. Ta noc minęła całkiem spokojnie. Nie wydarzyło się zupełnie nic. Od świtu szli dalej. Wiedzieli, że im szybciej dotrą na miejsce tym szybciej będą mogli zająć się swoim przeznaczeniem.

                Kolejne kilka dni zeszło im na marszu i rozmowach. Młodzi poznawali się coraz lepiej, rozmawiali dużo. Marcus często im dogryzał z tego powodu. Noce były spokojne, ale mimo to nadal wystawiali warty. Martin nie chciał żadnego ryzyka. Uznał, że nie może sobie pozwolić na walkę i narażenie na urazy członków swojej małej drużyny. Po dwóch tygodniach byli mniej więcej w połowie drogi, porządnie zmęczeni. Martin musiał polować, bo zapasy już się skończyły. Na szczęście w górskim terenie, przez który szli, nie trudno było znaleźć źródełka z czystą wodą. Weszli już na tereny, których Martin nie znał. To wzmagało jego czujność. Pewnej nocy nie mogli znaleźć dogodnego miejsca na nocleg. Weszli więc do małej jaskini, miała tylko kilka metrów długości, więc nie było tam komfortu. Martin martwił się, że w tej jaskini nie ma drogi ucieczki i jeśli coś ich zaskoczy to nie będą mogli ujść bez walki. Wyszedł przed jaskinię i tam wpatrywał się w ciemność. Catherine nie mogła spać i wyszła do niego.
- Coś cię niepokoi? - szepnęła siadając blisko niego.
- Oprócz tego, że zostałem ostatnią nadzieją świata przez jakieś proroctwo, to nie - odparł. - Ale to nie twoja wina. Nie możesz zasnąć?
- Tak… Chyba coś jest w powietrzu. Nie wiem…
- Ja tam nic nie czuję, ale nie mam nic wspólnego z magią, więc to pewnie dlatego.
- Martin - wzięła głęboki wdech. - Chciałabym żebyś wiedział, że polubiłam cię przez ten czas. Widzę jak ciąży ci twoje zadanie, ale widzę też, że jesteś dobrym człowiekiem.
- To nie do końca prawda - wtrącił.
- Właśnie o to chciałam zapytać… Dlaczego nie dbasz o własne bezpieczeństwo, dlaczego nie zależy ci na swoim życiu?
- To bardzo proste, choć nie każdy potrafi to zrozumieć. Jeśli jest się całkiem samotnym to nie zależy ci na tym co się z tobą stanie. Nie chodzi mi o grupę ludzi, którzy nas otaczają. Oni nie są mi do niczego potrzebni. Nie mam przyjaciół i to mi nie przeszkadza, tak jest nawet lepiej. Chodzi mi o pustkę w sercu. Powiem ci szczerze, bo nie wiem jak długo potrwa nasza znajomość. Brakuje mi miłości kobiety, brakuje mi tego bym mógł o nią dbać, bym mógł się nią opiekować, by moje życie mogło być poświęcone jej. Dlatego jest nic nie warte i nie obchodzi mnie czy zginę, zostanę ranny czy cokolwiek innego się ze mną stanie. Gdyby ktoś obdarzył mnie uczuciem - podrapał się po zaroście - to byłbym dla niego jak najlepszy.
- Ah - odwróciła wzrok. - Nie wiedziałam, że to aż tak osobista sprawa, przepraszam…
- Nie szkodzi, nie mam nic do ukrycia - uśmiechnął się.
- Bo wiesz… Ja nie mam dobrych wspomnień jeśli chodzi o mężczyzn. Zaufałam jednemu i źle na tym wyszłam, potem władca Baldentu mnie porwał, ale… - odetchnęła - czuję, że ty jesteś inny niż oni. Masz swoje własne spojrzenie na świat, jesteś uczciwy, potrafisz o siebie zadbać i zaczynam cię lubić coraz bardziej. Chciałabym żebyś znalazł sens życia we mnie…
- Tak? - Martin spojrzał na nią swoimi niebieskimi, przenikliwymi oczami. - Też cię bardzo polubiłem, ale nie jestem dobry w rozmowach na ten temat i nie wiedziałem co czujesz, dlatego nie chciałem o tym mówić - przetarł dłonią czoło. - Zresztą nasze obecne położenie chyba nie jest najlepsze by prowadzić takie rozmowy…
Nagle spadło na nich coś czego się nie spodziewali. Olbrzymie czarne ptaszysko spadło z nieba wprost na nich. Czarne pióra lśniły w blasku gwiazd. Było wyższe od dorosłego człowieka. Miało długie i ostre szpony, a do tego potworny zakrzywiony dziób. Oczy tego ptaszyska pałały czerwienią. Skrzeczało i atakowało. Wielkie skrzydła wzbiły kurz i ptak poderwał się do lotu. Zawirował w powietrzu i rzucił się w dół. Martin wepchnął Catherine do jaskini.
- Marcus! - krzyknął. - Zrób coś!
Ptak wbił w niego szpony nim zdążył podnieść topór. Marcus postawił powietrzną tarczę w wejściu do jaskini. Potwór nie mógł się przez nią przebić na początku, ale moc czarodzieje nie wystarczała na długo. Ptaszysko wróciło do Martina. Ten dopiero podnosił się, krew spływała z jego ramion. Bestia ruszyła na niego. Leciała kilka metrów nad ziemią wzbijając kurz. Otworzyła dziób szykując się do śmiertelnego uderzenia. Martin wzniósł w górę topór i zamachnął się z całej siły. Trafił prosto w łeb ptaka, który zawinął się w powietrzu, uderzył w drzewo i upadł na ziemię. Martin nawet nie spojrzał na zwłoki napastnika i ruszył w stronę wejścia do jaskini. Marcus od razu zbadał jego rany. Dwa głębokie zadrapania na ramionach obficie krwawiły. Razem z Catheriną zajęli się nim.
 
Kamil Bednarek
Czytajcie "Przywróconego" (Goneta.net/Przywrócony_Świt_Zmierzchu)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podyskutujmy w komentarzach!